Karmienie piersią - lek na chorobę u dziecka.

by - środa, grudnia 07, 2016

Karmienie piersią w chorobie, czyni cuda

Rok temu ostatni raz moje dzieci chorowały, po drodze, jakoś nie dawno Junior miał tylko trzy dniówkę. Znalazłam ten wpis, na swoim starym blogu.

Dość prozaicznie tatuś nas zaraził, zwyczajnie opróżniał nos w naszej obecności, pal licho ze mną, rade sobie dam, ale dzieciaki beze mnie już nie!


Wczorajszy ranek na wariata się rozpoczął, czułam pismo nosem już nocą, że dzieciaki się rozchorują do rana, jak zawsze moja cholerna intuicja mnie nie zawodzi, szlak! Junior nocą sobie stękał, mruczał, popłakiwał przez sen, Misiula od dwóch dni nosek charczący, a wieczorem niedzielnym doszedł brzydki kaszel. Tak więc rano, jak wspomniałam na wariata, dzwoniłam do przychodni się umówić z doktorową, w godzinę musiałam przebić się przez miasto do poradni, ale przed wyjściem jak zawsze, całuję sobie juniora, macam po czole, rękach, GORĄCZKA! I to 38 stopni! Alarm załączyłam, w biegu dałam lek i wyszłam.

Jadąc sobie publicznym środkiem transportu, myślę… No tak! Tatusiowy smarkał w naszej obecności i wystarczyło by dzieciaki się rozłożyły, nosh k**** jeszcze tego mi trzeba przed świętami! Telefonicznie uspokoiłam się, że juniorowi temperatura spada, UFF!
Wchodzę lekko spóźniona do poradni, na szczęście nikogo nie ma przed nami, brutalnie budzę Misiule, która dopiero co zasnęła. Wchodzimy, doktorowa ze studentem sobie badają me dziecko i doktorowa pyta co się dzieje, zdaję relacje. Dochodzi do wniosku, że może będzie potrzebny antybiotyk, ale jeszcze poczekamy, Misiula kaszle, doktorowa stwierdza, że nie ma co czekać bo kaszel jest brzydki i przepisuje antybiotyk, coś do nosa. Wspominam o juniorze, jak się pogorszy mu także dać mam antybiotyk i przyjechać. Ubieram dziecko, dziękuję i wychodzę.
Lece pędem do domu, gadam z mamą co i jak, przypominam sobie, że nie dali mi recepty. Cofam się ile sił w nogach, bo dziecię jest niespokojne, okazuje się, że studencik jej nie wydrukował! Eh…. Kontynuuję bieg na transport miejski, zauważam z daleka busa i prawie biegnę z tym wózkiem! Myślę – spokojnie babo, zaraz będziesz w domu – stoimy na światłach, dziecie nadal niespokojne, popłakuje, na co rzucam – nie moja wina kochanie, że to idzie jak flaki z olejem.
Wysiadam, znowu w biegu pędze do apteki po leki, po za receptą kupuję kilka innych specyfików i zapominam o witaminie C! 

Dochodzę do klatki schodowej, myślę – wezmę dziecko razem z gondolą, a potem zejdę tylko po stelaż. Męczę się chyba z 10 minut by rozmontować wózek, do jasnej ciasnej przecież nie było z tym nigdy problemu, jedna strona mi się blokowała i nie mogłam wyciągnąć tej gondoli. Klnę pod nosem jak szewc, Misiula płacze, szarpie się dalej aż w końcu mi się udaję, HURRA! Targam ten ciężar na 4 piętro, wypluwam płuca i docieram! Myślę sobie, jak dobrze być w domu, ale to nie koniec mojej bieganiny, na dole został stelaż, muszę szybko dać maluszkowi leki bo nie mogę słuchać jak się męczy. Chwila…. Sytuacja opanowana, jak dobrze!

Junior grzeczny jak nigdy, przytulał się często, a w oczach markotny i ewidentnie chory. Przychodzi czas na drzemkę, zasypia. Budzi się po ok 2 h i ponownie rozpalony. Daje antybiotyk ale ten zamiast zbić gorączkę po czasie, dał ciała, wieczorem jest tak źle, że juniora wsadzam do wanny letniej wody, daje inny lek i stopniowo gorączka spada!
Walcze dalej z maleństwem, kończy się tak, że magiczna bliskość przy piersi działa cuda i moja choróbka która jest dzielna, odpływa a ja razem z nią, myśląc sobie – dziękuję Ci Boże, że mam CYCKI!

Polecane posty

0 komentarze

Jeżeli podobał Ci się wpis, poprawiłam Ci humor powiedz mi o tym i udostępnij go świat!